środa, 31 lipca 2013

Bezsenność vol. 2

Dużo mogę powiedzieć o problemie bezsenności. 
Robiłam z nią naprawdę sporo - na początku bagatelizowałam, wykorzystywałam czas, który przychodził do mnie wraz z nieprzespanymi nocami; w późniejszym czasie usiłowałam zmusić się do spania i co kilkanaście minut zmieniałam pozycję w łóżku szukając najlepszej. W końcu moja cierpliwość na tej płaszczyźnie dobiegła końca i postanowiłam wybrać się do lekarza. Lekarz osłuchał, pobadał, zrobił słabej jakości wywiad, tak jakby od razu zakładał, że to nie jego działka i wysłał mnie do neurologa. Wszystko działo się w nadzwyczaj szybkim jak na takie instytucje tempie - przyznaję, nie było tutaj tych klasycznych miesięcy oczekiwania, które otępiałyby mój umysł i wyciągały z niego wszystkie pomysły wraz z energią życiową i ostatnimi chęciami do pracy. 
W ten sposób, kilka tygodni później zapukałam do gabinetu psychiatry. Psychiatry - to jest dość ważne. W momencie, kiedy wszystkie możliwe badania, zdjęcia i rejestracje z zapisu odpowiedzi poszczególnych narządów ciała są perfekcyjne i nauka niczego nie pokazuje, trzeba wysłać delikwenta do kogoś, kto zajmuje się leczeniem tego, czego nie widać. 
No wiecie, duszy. 

Okej, przyznaję, że nie powinnam pukać do tego gabinetu z wyrobionym poglądem. Tym, którego się nie zmienia, a złośliwi nazywają go uprzedzeniem. Spójrzcie na ludzi żyjących na zachodzie. Tam każdy problem rozpoczyna się zdaniem "według mojego terapeuty...". Ja conajwyżej mogę rozpocząć zdanie słowami "wedługo mojego fizjoterapeuty.." - no, ale im więcej fachowych opinii tym lepiej. 
I tym sposobem, mając niespełna siedemnaście lat, po konsultacji z rodzicami, bo przecież osoba siedemnastoletnia nie może za siebie odpowiadać (mam aktualnie dwadzieścia jeden lat i nadal uważam, że nie mogę za siebie odpowiadać, ale metryczka, metryczką, przecież już dawno jestem dorosła) zapukałam do drzwi psychiatry - celem tej wizyty było uzyskanie recepty na leki nasenne. Coś takiego zresztą powiedziała mi przemiła pani neurolog, która co chwila zerkała na zegarek zawieszony nad drzwiami, podczas gdy ja próbowałam sumiennie wymienić jej wszystko, co już robiłam w związku z osiągnięciem tego beztroskiego snu, który towarzyszył mi do szesnastego roku życia. 

A byłam śpiochem, oj byłam. Pamiętam jak kochałam wakacje, ze względu na tą nieograniczoną ilość czasu, którą mogłam poświęcić na spanie. Gdy wyjeżdżał mój brat to nagle dom stawał się moją świątynią. Przenosiłam całą pościel do jego pokoju, celebrowałam moment, w którym zasłaniałam rolety - te z tych ciężkich i przerażająco ciemnych, które powodowały, że metr drogi spod okna do łóżka nagle staje się niebezpieczny, bo człowiek nie potrafi sobie przypomnieć czy czasem coś nie leżało na podłodze - kładłam się spać i potrafiłam otworzyć oczy zajmując dokładnie tą samą pozycję dwanaście godzin później. Co to był za sen! 

Stęskniona, z wizją siebie w miękkim, puchowym łóżku zapukałam do drzwi psychiatry. Podkreślam ten fakt, ponieważ nie wszyscy znają różnicę między psychologiem a psychiatrą. Psycholog jest to typowy lekarz duszy, który ciągnie człowieka po wszystkich możliwych terapiach grupowych, indywidualnych czy może warsztatach twórczych. Nie ma on żadnego prawa do tego, aby przypisywać jakiekolwiek leki poza tymi, które można przy odrobinie wiedzy zaczerpniętej od wujka google nabyć w aptece. 
Psychiatra natomiast ma to coś, co sprawia, że możesz wyjść z apteki z małymi kapsułkami twardymi pozwalającymi na długi, narkotyczny sen. 

- Wejść! - usłyszałam. 
Siedemnastoletnia, przestraszona, jeszcze niezbyt pojmująca zasady gry w życie pchnęłam drzwi i zobaczyłam. Ten dziwny, niczym nieprzypominający spokojnego miejsca przesłuchań mini-gabinet. Mini-klitkę. Karcer. Eeee... 
Usiadłam potęgując swoje uprzedzenia i zaczęłam po raz kolejny opisywać, co mnie przyprowadziło do tego miejsca. 

Wtedy dotarło do mnie, że nie jestem na tyle głupia, aby opisywać facetowi wszystkiego. Był on duży, gruby i miał niereformowalny wyraz twarzy, który sprawiał, że miałam ochotę puścić wodzę swojej fantazji i zacząć opisywać jakieś niestworzone historie tylko po to, żeby zobaczyć jaką mimikę twarzy można osiągnąć w tych zwałach tłuszczu (normalnie nie zwróciłabym na to uwagi, naprawdę, ale facet był tak irytujący jak tylko może być irytująca osoba, która powinna pomóc, a na jej twarzy widzi się jedynie wyraz tęsknoty z hamburgerem z Mc' Donalda). Oczywiście, popłynęłam. Swego czasu interesowałam się pojęciem różnego rodzaju patologii, więc nie było dla mnie problemem wyciągnąć z siebie uczucia i emocje towarzyszące człowiekowi w chwilach prawdziwego wstydu. To ciekawe - z łatwością opowiadałam o rzeczach przykrych, które mnie nie dotyczyły, ale pochodziły z worka oklejone słowem "wstydliwe", natomiast nie potrafiłam powiedzieć o tych prawdziwych pochodzących w worka "moje". 

Wyrobione uprzedzenia poglądy wygrały. 
Wróciłam do domu z receptą w kieszeni i spałam jak nigdy wcześniej. 
Jak widać słowa niewypowiedziane są najgłośniejsze. 

Na granicy.

Czasem stoję na tej magicznej granicy pomiędzy światłem a cieniem. 
Szczególnie w nocy, kiedy wszyscy pozostali domownicy już dawno oddychają regularnie - tempem zarezerwowanym dla umysłu, który nie tapla się w rzeczywistości, tylko odpływa gdzieś daleko za horyzont problemów i tego, z czym musi stawać do walki każdego dnia. 
Stoję na palcach opierając lewą dłoń o ścianę wyłożoną korkiem z lekko zgarbionymi plecami, które chronią klatkę piersiową, gdzie znajduje się najbardziej altruistyczny narząd jaki posiadam - serce. Poskręcane blond włosy opadają mi na ramiona ukazując roztargnienie, z którym szłam spać kilka godzin wcześniej - to samo roztargnienie, które ucieka w momencie, gdy opieram swoje delikatne palce na wyłączniku światła i zastanawiam się czy już jestem gotowa do kilku sekund spaceru w ciemności. 
Czasem lubię myśleć, że to, co jest za moimi plecami, to, co kryje się w ciemnościach może być swego rodzaju demonami z przeszłości, które widzę kątem oka. Trochę się boje, a może trochę nie chcę patrzeć wprost  - obracać się i dokonywać pewnej konfrontacji z tym, co kiedyś myślałam, zrobiłam, uskuteczniłam. Dlatego stoję i próbuję się uspokoić. 
Nie myśl o tym - mówię sobie. 
Nie sąduj. 
Nie rozkładaj na czynniki pierwsze. 
Wyłącz światło i idź do przodu. 
Pewnie. 
Nawet jeżeli na początku tak się nie czujesz. 

Ale nie zapominaj o lekko zgarbionych plecach chroniących jedyną bezinteresowną część siebie jaką masz. 

środa, 24 lipca 2013

#4


Możesz wierzyć w takie bzdury jak przetestowanie kilku aut zanim kupi się jakieś porządne, jeżeli chcesz. Ale gdy pracujesz dla banku, nie badasz fałszywek, żeby poznać oryginał. 
Uczysz się na oryginałach, żeby poznać podróbki.


wtorek, 23 lipca 2013

Need some sleep.

            Cierpiałam. Za każdym razem, kiedy musiałam wstawać w nocy z powodu zbyt małego pęcherza moczowego.  Wiecie jak to jest: budzę się w nocy i wmawiam sobie, że to nie to, nie tym razem, dzisiaj nie będę musiała wstać. Czuję coraz większy ucisk gdzieś w okolicach pępka. Najpierw przewracam się na bok, potem zawijam w kulkę, aż wreszcie leże na brzuchu miętoląc rękoma prześcieradło w nadziei, że to jednak nie jest ucisk spowodowany parciem mojego najwidoczniej zbyt rzadkiego moczu, tylko to j a – sama sobie sprawiam ból. To moja druga, destrukcyjna osobowość budzi się (spoglądam na zegarek) o godzinie trzeciej w nocy i krzyczy: „muszę do toalety!”. Za każdym razem wstaję, i przez chwilę siłuje się ciemnością. W końcu siadam na łóżku, szukam po omacku kapci. Po kolejnej – liczącej tyle, co wieczność – sekundzie walki o pantofle z rezygnacją wstaję i idę przed siebie.
I wreszcie.. nadchodzi ten najgorszy moment: wychodzę na korytarz i odruchowo zapalam światło. Moje źrenice wielkości tęczówek krzyczą: „będziesz tego żałował złoczyńco!”, jednak ja uparcie brnę do przodu. Jedną ręką zasłaniam biedne, przyzwyczajone do ciemności oczy, drugą szukam kolejnego włącznika – tym razem na klatce schodowej. Czemu nie mam toalety u góry? - mamroczę pod nosem. Otóż, mam! Problem tkwi jednak w tym, że jest ona niewyremontowana. Z czystego lenistwa? Może. Wolę  nazywać to zwyczajnym brakiem środków finansowych. Lepiej brzmi. Toteż każdej nocy wstaje i przeklinam swój brak pieniędzy. Rozpoczynam walkę ze światłem i ruszam na dół. Po znalezieniu włącznika na klatce schodowej wszystko wydaje się banalnie proste. Moje oczy przestają walczyć, ja zaczynam widzieć – a co za tym idzie, wreszcie docieram do upragnionej toalety.
.
.
.
Mój główny problem zawsze mieścił się w powrocie na górę.
Wyobraźcie sobie. Mam przed sobą trzy włączniki świateł. Lub wyłączniki, gdy w grę wchodzi powrót. Jeden na korytarzu przed klatką schodową. Jeden na klatce schodowej, i ostatni na korytarzu tuż przed moją sypialnią. Jakiś architekt od siedmiu boleści, czy inny delikwent, który zajmował się rozmieszczeniem tych magicznych przycisków uruchamiających moją wyobraźnię nie pomyślał, że w tym domu może zamieszkać ktoś, kto chociaż w połowie dosięga mojej paranoi. Dlatego też moim zadaniem było ekonomicznie wyłączyć światło w połowie korytarza lub klatki schodowej i drugą połowę iść w ciemności. Ktoś by powiedział – hej, przecież zeszłaś, zrób to samo tylko w drugą stronę! – uwierzcie – tak nie jest.

Nagle godzina przestaje mieć znaczenie. Jakiś naukowiec kiedyś powiedział, że istotne jest, aby o czwartej nad ranem nasz umysł spał – jest on wtedy najsłabszy i tym sposobem najszybciej się regeneruję. Prawdopodobnie ten sam naukowiec nigdy nie stał przed trzema magicznymi wyłącznikami świateł uwięzionych w środku tunelu powrotnego do sypialni przed wspomnianą  czwartą nad ranem (bez bluesa w tle). Mój umysł na pewno nie spał – wręcz przeciwnie. Pracował na najwyższych obrotach.
Bo gdy wyłączałam światło, gdy widziałam przed sobą odległe leniwe promienie sztucznej żarówki i moja świadomość podbijała rytm pracy mojego serca do nieprzyzwoitych prędkości znajdowałam się idealnie na granicy. Granicy świetlnej rzeczywistości i ciemnej, mrocznej wyobraźni.
Bardzo bałam się odwrócić. Kątem oka widziałam to, co skrywa mój umysł..


Chyba już wiem skąd te problemy ze snem. 

niedziela, 21 lipca 2013

Tired of..

Ludzie mają w sobie wiele niedoskonałości. 
W tym momencie prawdopodobnie powinnam zacząć zastanawiać się czym właściwie jest niedoskonałość - lub czym sama w sobie doskonałość. Powinnam poruszyć kwestie relatywizmu postrzegania danej osoby i prywatne preferencje - bowiem nie od dzisiaj wiadomo, że jeden woli brunetki a drugi blondynki. 

Bez względu na prywatne preferencje, jestem przekonana, ze każdy chciałby, żeby druga osoba była względem niej fair. Była najzwyczajniej w świecie w porządku. Oczywiście ten porządek również można pojąć dość relatywnie, bla bla bla.. 

Preferuję spokój. Spokój ma w sobie coś z  niepokojącego  oddzielenia emocji  od każdej oceny sytuacji i użycia tylko i wyłącznie logicznego rozumowania przy kwalifikowaniu innych osób. Na przykład - niektórym może wydawać się dziwne to, że na stanowisku lidera naprawdę nie biorę pod uwagę tego, czy kogoś lubię czy nie. Pierwszą rzeczą, którą uważam, za absolutnie konieczną jest bycie fair względem innych - nawet jeżeli ci 'inni' niekoniecznie tacy są - dlatego nie preferuję złośliwości i podkładania "świń". Dzieląc zespół dzielę go według umiejętności, bo to o te się rozchodzi w momencie, gdy zaczynamy działać. Niejednokrotnie w ten sposób spotykał mnie wzrok pełen rozczarowania - wypełniony smutkiem, zawodem, jakimś tajemniczym rodzajem niezrozumienia. Jak-mogłaś-to-zrobić-przecież.. 

..przecież byłam fair, prawda? 

No dobrze. To są te ogólne sytuacje, w których każdy kieruje się innymi kryteriami. Osobiście bardzo nie lubię wyboru poprzez przysłowiowe "węzy krwii" - wydaje mi się, że każdy powinien dostać dokładnie tyle, na ile sam sobie zapracuje - nie może o tym stanowić coś, co jest przypadkiem. Jak widać niekoniecznie.

Niektórzy jeszcze nie do końca pojmują to, że dla mnie "życie prywatne" a "życie publiczne" to dwie zupełnie różne kategorie. Przyjaciel może być nikim w momencie, kiedy potrzebuję konkretu i zdecydowania, kogoś kto mnie zastąpi - co działa również w drugą stronę. Osobę bardzo cenną w momencie, kiedy do czegoś dążę mogę uważać za beznadziejną i mało wartościową prywatnie. Szczerze - bardzo często tak zresztą jest. Trochę czasu zajęło mi zorientowanie się dlaczego patrze na innych z góry - nie z własnej woli - po prostu postawiono mnie na piedestale. Zauważyłam, że mało kto chce mieć we mnie wroga - wręcz przeciwnie. Mimo, że wszystkie uczucia są przeważnie wypisane są na twarzy. 

Początkowo - nieprzyzwyczajona i niezorientowana w sytuacji widziałam samych przyjaciół. I w chwilach zdrady wywlekałam prawdę brutalnie i silnie na wierzch po to, aby każdy mógł ją ujrzeć. Potem przestało mi się chcieć. W momencie, kiedy dostrzegałam w oczach rozmówcy kłamstwo - kłamstwo wymyślone po to, by mi się przypodobać, by nie zawieźć, by być opoką - różnie - na pewno kłamstwo wytworzone po to, aby skorzystać zaczynałam się wycofywać. Przestałam poruszać kolejne tematy, aż w końcu rozmowa raz w miesiącu na tematy czysto prozaiczne wystarczyła. Zero tematów prywatnych. Zero poruszania rzeczy przykrych. Brak odkurzania zaległych niedomówień. Brak zaufania. Zaczęłam być bardziej wyczulona na uciekające spojrzenia i drgające kąciki ust - na drżące ręce i nerwowe drapanie po karku. To naprawdę widać. 

To widać w momencie, gdy na pytanie zadane wprost, na które i tak znam odpowiedź nie pada żadne sensowne wytłumaczenie. 
To widać, w momencie gdy na pytanie zadane wprost, na które i tak znam odpowiedź słyszę kłamstwo. 
Kłamstwo, w które tak bardzo chciałabym wierzyć. 


Bo wtedy mogłabym nazwać tą osobę przyjacielem. 
Ale ja wiem. Wiem i nie mówię tego głośno. Wiem i po prostu się odwracam. Nie pokazuj, że cię boli

Nie jestem rozczarowana. Jestem zmęczona tym, że tak dużo osób udaje moich przyjaciół. Mam to gdzieś. Nie muszę być czyimś przyjacielem, żeby spotkać się z nim na kawę i mu pomóc - a wiem, że dużo osób tego potrzebuje. Nie muszę być czyimś przyjacielem, żeby uwzględniać go przy wyborze swojego zespołu - skoro jest pracowity i sumienny.

Niektórzy dziwią się, że nie odpowiadam na wiadomości, ze raczej przepycham spotkania i nie mam ochoty odbierać telefonów. Bo ja po prostu wiem od kogo te telefony odbierać. I nie ma tych osób za dużo.

 Skończyły mi się blankieciki zaufania. 




czwartek, 18 lipca 2013

Pierwszy promyk słońca.

Witaj wśród ludzi. 
Nikt nie steruje własnym życiem. 
Najlepsze, co można zrobić, to pozwolić sobą kierować tym, którzy są dobrzy. 
Którzy cię kochają. 

Fizjoterapia dobiegła końca. 
Naprawdę niewiele, jak na pierwsze, bardzo złe prognozy. 
Jasne, towarzyszy mi czasem tępy, nieznośny ból. Ale tak to już jest, że jak dochodzi kilka lat więcej i z jedynki w metryce robi się dwójka na pierwszym miejscu dwucyfrowej liczby oznaczającej wiek to trzeba zacząć liczyć się z faktem, że człowiek naprawdę nie jest nieśmiertelny. 

Można nawet zacząć się bawić i myśleć, że ta cyfra w jakiś sposób reprezentuje ilość przypadłości w kieszeni. He- he. 
Teraz czeka mnie jedynie miesiąc rzetelnych ćwiczeń, które mam nadzieję, z dnia na dzień poprawią moją sprawność. Skończyły się spojrzenia pełne litości, pełne obojętnej pogardy czy tępego niezrozumienia. Teraz niczym nie wyróżniam się spośród tłumu. Ale w głowie cały czas mam to ostrzeżenie - mam nadzieję, że w jakiś sposób nie zacznę paranoicznie myśleć o sobie w kategoriach "czy to zaboli?" - "czy to nie spowoduję, że będę miała ograniczone ruchy?". Nie zacznę bać się każdego, nawet najmniejszego przejawu bólu. A może tak być. 

.... 
Właściwie to tak jest. Z tendencją spadkową, ale niestety - trzeba przyznać to głośno, najlepiej przed lustrem patrząc sobie głęboko w oczy: tak jest. 

Mój fizjoterapeuta to niezwykły człowiek. To ten, o których w pewnym sensie można powiedzieć - anioł zesłany po to, aby podnosić innych ludzi, którzy nie potrafią w którymś z momentów swojego życia wstać. 
Właśnie on mi pomógł. Nie mówię tutaj o masażach i terapii manualnej, o prawidłowych znakach wskazujących dobrą drogę do zdrowia. Nie mówię o terapii fizycznej. 
Tylko o terapii psychicznej. 
To on wziął klej i skleił mnie - całe szczęście jeszcze nie rozbitą na milion małych kawałków. 

Tak sobie myślę, że on może nie do końca zdawać sobie z tego sprawę. 
Ale po prostu otworzył mój umysł na pozytywne myślenie. I pokazał jaką to ma moc. Wszystko z perspektywy osoby, która przeżywa jedno z większych cierpień w swoim życiu odbijające się na każdej jednej swerze życia - psychicznej, fizycznej, uczuciowej, emocjonalnej. 

Zdecydowanie 18 lipca 2013 roku jest jednym z lepszych dni w moim życiu. 

sobota, 6 lipca 2013

People Basically Never Change

Ludzie się zmieniają.
Ludzie się nie zmieniają. 

Dosłownie kilkanaście godzin temu wdałam się w dość dobrą dyskusje, niejako sprowokowaną wcześniejszymi rozmyślaniami na temat tego czy człowiek właściwie potrafi się zmienić. Oczywiście wiele się słyszy na temat obietnic, na temat tego, że ktoś wyrósł z wandalizmu, z niektórych dziecinnych zachowań czy egoistycznych poczynań - jednak akurat te zmiany zrzucam na karb wieku, na to, że po prostu pewne liczby kryjące się pod pojęciem "metryka" prędzej czy później wymuszają takie a nie inne zachowania. 
Ale od początku. 
Kilka lat temu - właściwie jest to już liczba przekraczająca ilość palców o jednej dowolnie wybranej, ale zdrowej kończyny - byłam przeświadczona, że ludzie się nie zmieniają. Że człowiek w jakiś sposób kształtuje swój charakter pod okiem osób najbliższych przez kilka(naście)dobrych lat, gdzie ubiera siebie w poczucie własnej wartości, doprawia to humorem, dystansem, miesza dużą chochlą pierwszych doświadczeń i przykrywa rozczarowaniem - w ten sposób wyciąga i modeluje kręgosłup moralny z odpowiednio ułożonym systemem wartości, którym kieruje się przez następne -dziesiąt lat. 
O mamo - wtedy to miałam zagwozdkę. Przede wszystkim, nie z innymi ludźmi, bo mój czubek nosa skutecznie mi to przesłaniał - bardziej mam na myśli zagwozdkę, którą przechodziłam ze sobą. 
Mój charakter jest zasadniczo bardzo, bardzo ciężki. 

Cholernie pamiętliwa i drobiazgowa. Pozornie altruistyczna, ale skutecznie zapamiętująca wszystkie działania zmuszające do pominięcia własnej osoby. Kontrolująca wszystko na najwyższym poziomie - w dodatku w taki sposób, że większość ślepego społeczeństwa widzi dobrego lidera, a nie swego rodzaju uzależnienie. 
Jednocześnie namiętna, bardzo porywcza i oddająca się danej czynności czy osobie bez reszty. 

Wtedy też definitywnie wyrzucałam ze swojego życia osoby, które zupełnie nie współdziałały z moim charakterem - bywa, prawda? Kiedyś ktoś zaakceptuje moje wady i zakocha się w zaletach i odwrotnie. 
A potem zaczęłam rozumieć jaką trudną osobą jestem. 
Tak samo jak zaczęłam nad sobą pracować, co można swobodnie zamienić na słowo "panować' - tak zwyczajnie i po prostu. 

Z osoby zmiennej jak chorągiew stałam się osobą raczej stabilną (oczywiście wyjątek stanowią sytuacje bijące naprawdę potężnym rozczarowaniem i szarpaniem moich uczuć), z osoby porywczej, lubiącej hałaśliwe dyskusje i konkretne argumenty stałam się osobą myślącą, ograniczającą wyrażanie własnego zdania i wreszcie - z osoby wierzącej w to, że można żyć będąc całe życie takim samym stałam się osobą zrezygnowaną. Kilka razy usłyszałam, że zaczęłam bardziej słuchać, wyczuwać, wyciągać rękę. Wydawałoby się, że w jakiś sposób dojrzałam i wydoroślałam - co ze względu na zmianę pierwszej liczby mojego wieku z "1" na "2" wydaje mi się dość oczywiste. I wtedy też zmieniło się moje podejście do tego, czy człowiek potrafi się zmienić czy nie. Na pewno uzbroiłam się w większą ilość szans dla drugiego człowieka, większą cierpliwość, większą tolerancję - mówiłam sobie, że ja też potrzebowałam czasu. Aż przyszedł moment, w którym wybuchłam i wyszły na wierzch (tak dosadnie i brzydko mówiąc) wszystkie moje zachowania. 

Czy zatem ludzie się zmieniają? 
Myślę, że nie w tym prawdziwym sensie. 
Myślę, że z człowieka hałaśliwego można zrobić człowieka spokojnego. 
Myślę, że z osoby, która pozornie nic sobą nie reprezentuje bo największymi wartościami jest impreza i alkohol można zrobić osobę trzymającą dobre wartości w swojej piramidzie moralności. 
Myślę, że z osoby, która za dużo pyskuje można zrobić osobę bardziej ugodową. 

Można zrobić to, do czego doszło się samemu. 
Ale w tych najbardziej podstawowych odczuciach, gdzie w grę wchodzi "przetrwanie" - gdzie pojawia się zdrada, zaufanie, miłość i bezpieczestwo ludzkie odczucia zawsze pozostaną takie same. Będą one niezależne od nas tylko wykształtuje je poniekąd środowisko z lekką pomocą indywidualnych predyspozycji.

Z osoby egoistycznej nie zrobi się soby altruistycznej.
Z osoby introwertycznej nie zrobi się osoby ekstrawertycznej.

Bez względu na doświadczenie i uprzedzenie, bez względu na obietnice "nigdy więcej" tak samo reaguje się na zdradę. Tak samo szybko się zakochuje. Tak samo szybko traci się zaufanie, tak samo szybko nabiera się szacunku. 

Nawet jeżeli od pewnego momentu w życiu nie mówi się tego głośno.