czwartek, 29 sierpnia 2013

Trochę wiary.


Potrafię wyobrazić sobie ludzi niewierzących w diabła. Rozumiem też tych, którzy w boga nie wierzą. Ale nie dawać wiary w to, że istnieje Miłość? To przechodzi moje pojęcie..

Kiedy przestajesz
z dnia na dzień 
nienawidzić i kochać 
kiedy odkryjesz złoty środek .
zaczyna się konanie

/T. Różewicz/

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Imagination came harder than memory.

Siedzę. 
I zastanawiam się przed pustym dokumentem o rozszerzeniu .doc (sentyment do worda 2003 jest nie do pokonania już od kilku lat - nawet jak niektórzy prowadzący ze studiów uparcie przypominają mi, że mogłabym jednak iść trochę w przód, bo nawet uczelnia posiada już worda 2007) co ja właściwie chcę napisać; czy może stworzyć kolejną projekcję mojego umysłu odzwierciedlającą jakąś gamę wyselekcjowanych wspomnień ubraną w odpowiedni nastrój, dramatyzm i idee, czy może zacząć uprawiać jedną z tych kreatywnych kradzieży pochłaniających wszystko, co zostało już stworzone jak gąbka - następnie zmieszać pomysły i wyłowić jakiś bliżej niezidentyfikowany miks. 

A może pokuszę się w pełni na stworzenie czegoś, co jeszcze nie zostało napisane. Przynajmniej w moim odczuciu. Pamiętam pierwsze opowiadanie, które zostało przeze mnie napisane - było to dokładnie 5 lat i 9 miesięcy temu (mam na myśli pierwsze sensowne opowiadanie, które nie zostało schowane do szuflady) - byłam z niego niejako dumna. Ba, nadal jestem - ma one w sobie niesamowitą ilość akcji, pomimo tego, że liczy zaledwie kilka stron, jest w nim dobry pomysł i to, co lubię najbardziej - czyli oparte jest na rzeczywistości. Sporo książek musiałam przeszukać, żeby wygrzebać informacje medyczne, które były mi potrzebne do tego, żeby stworzyć coś, co mogłoby się wydarzyć. Zawsze wydawało mi się, że tego typu książki/opowiadania są najlepsze - oparte na rzeczywistości. Dlatego, że ludzie chyba po części sięgają po literaturę, żeby uwolnić swoje kanały myślowe i poczuć się jak bohater którejś z powieści, ale jednocześnie bardzo chcieliby, aby to, co czują przy lekturze mogłoby mieć miejsce w ich życiu. To jest jak płomyk w sercu, który tli się nieśmiało wśród jakiejś tam życiowej szarzyzny. Nie zawsze tak oczywiście jest - ale sama z doświadczenia wiem, że miło jest odzyskiwać wiarę w wyższe czyny, przekonania i uczucia właśnie poprzez lekturę - nawet jeżeli jest ona daleka od rzeczywistości. 

Tym sposobem bazowałam na realnych informacjach i napisałam to - pełne błędów stylistycznych, a mimo to całkiem niezłe opowiadanie, które gnało przed oczami byleby jak najprędzej dotrzeć do nieznanego zakończenia. I... niestety usłyszałam to - od osoby bardziej doświadczonej i bardziej oczytanej - usłyszałam pytanie, czy może inspirowałam się taką i taką literaturą. 

Trochę mnie to załamało. Zaczęłam zastanawiać się czy to możliwe, że każdy temat w literaturze został już poruszony - wtedy chyba zaczęłam czytać dosłownie wszystko co wpadało mi w ręce - od luźnych, ale refleksyjnych wypowiedzi na zagranicznych forach, przez artykuły po normalnie wydane książki. Moje tempo czytania zaczęło niesamowicie się poprawiać - zaczęłam zwracać uwagę na to jakim torem myślowym idzie pisarz i czy czasem nie widzę czegoś z rodzaju kreatywnej kradzieży - złożenia kilku czy może nawet kilkunastu pomysłów w jeden konkretny, ukazujący pozornie nową rzeczywistość. Stwierdziłam, że dobra - nawet jeżeli nie będę tą, która napisze coś nowego (teraz z perspektywy czasu uważam, że jest to niesamowita sztuka, stworzyć nowe uniwersum), to chociaż pokradnę z pełną gracją i wdziękiem ładnie dobierając słowa. 

Ale to nie takie proste. Bo nawet przy kreatywnej kradzieży trzeba wyłączyć wszystkie swoje wspomnienia i uruchomić wyobraźnię. Czasem mam dni, kiedy nie da się ze mną rozmawiać, bo gdzieś mętnym wzrokiem obserwuje to, co dzieje się za plecami ludzi i widzę w swojej głowie historie, które mam ochotę w jednej chwili spisać - wyciągnąć kartkę, ołówek i zacząć pisać. Ale potem siedzę przed komputerem w domu, z otworzonym wordem i próbuję pozbyć się tych barier, które normalnie zostawiam na skraju lasu i wyrzucam ze swojego organizmu z pierwszym, głębokim oddechem zapachu świeżo ściętego drewna. 

Muszę o tym pamiętać. Licentia poetica. Zamknąć oczy, przywołać ten zapach i pisać.
Bez barier.

środa, 14 sierpnia 2013

Nie będę przepraszała za to, kim jestem.

Przez bardzo długi okres czasu wydawało mi się, że ambicja jest swego rodzaju cnotą, na tyle rzadką, że trzeba ją dość dokładnie pielęgnować - najlepiej w samotności i w cieniu tak, żeby nikt nie wypatrywał jakich operacji dopuszczają się ręce pełne dbałości i troski o coś tak niezwykłego. 

Do około dwunastego, może trzynastego roku życia byłam złotym dzieckiem dopingowanym przez mamę. 
I żeby dokładniej wytłumaczyć sobie co to właściwie oznacza musiałabym zatrzymać się przy słowie "mama" - bo jest to doprawdy słowo klucz. Dlaczego? Dlatego, że jestem wychowanką samotnego rodzica. Nie jest to oczywiście do końca prawda, ponieważ ojca ostatni raz widziałam w wieku szesnastu lat, ale naprawdę lubię tak mówić i myśleć. Nie jest to też kłamstwo, ponieważ nazywanie kogokolwiek "mamą" bądź "tatą" jest w moim odczuciu czymś, na co trzeba sobie zasłużyć. Mamą mogę nazwać moją biologiczną mamę, która od samego poczęcia myślała i robiła dokładnie to, co mama robić powinna - od momentu, w którym lekarz pierwszy raz powiedział jej "może dojść do sytuacji, w której będzie musiała pani wybrać życie swoje bądź córki" aż do dzisiaj, momentu, w którym dobrotliwie pyta czy zjem z nią obiad a ja niewdzięcznie nie potrafię jej poinformować, że nie wrócę na noc do domu - a tylko tego wymaga. Już dawno zarzuciła zakazy i nakazy, ponieważ zna mój charakter i to jak go kształtowała - wie, że wtedy, kiedy trzeba - będę mądra, a wtedy, kiedy będę mogła sobie na to pozwolić, wyśle swój mózg na wakacje. Coś niesamowitego. 

Ojca nie mam. Nie mam taty - mimo, że jako tako używałam tego słowa przez pierwszą część swojego życia. Na początku instynktownie, później ze wstydem, aż wreszcie przestałam stwarzać sytuację, w których musiałabym go użyć. Co doprowadziło mnie ostatecznie do tego, że już takich sytuacji nie ma. Całe szczęście. 

Dlaczego uważam to za coś, od czego trzeba zacząć? Dlatego, że samotne wychowanie dziecka jest bardzo trudne. Bez względu na to czy jest się samotną mamą czy jest się samotnym ojcem - jedno i drugie zadanie jest w moich oczach swego rodzaju przeszkodą do tego, aby prawidłowo kształtować charakter dziecka - bez względu jak dobrym jest się rodzicem. Dziecko potrzebuje zarówno matki jak i ojca - więcej, potrzebuje ich w dokładnie równym stopniu - żadnego ani bardziej ani mniej. Nawet jak hipotetycznie mówi się, że syn bardziej przywiązany jest do ojca a córka do matki. Być może w jakiś sytuacjach się to przejawia, ale w przypadku syna ojciec potrzebny jest po to, aby wykształcić siłę i zbudować moc przetrwania, natomiast matka jest po to, aby wychować dżentelmena - to rzadkie połączenie wzajemnie dopełniających się ról jest czymś magicznym. Tak samo w drugą stronę - w przypadku córki, matka potrzebna jest po to, aby obudzić w swojej małej baletnicy kobiecą siłę charakteru i przejść z nią przez wszystkie emocjonalno-hormonalne burze, natomiast ojciec jest od tego, aby obudzić małą księżniczkę, primadonnę, o którą trzeba dbać - pokazać, że jest pierwszym mężczyzną, dla którego ten uśmiech z - jeszcze mlecznymi - białymi ząbkami znaczy tyle co najpiękniejszy zachód słońca nad morzem. 

**Z pewnością mogę powiedzieć, że tego nie miałam. Nie miałam nikogo, kto wziąłby mnie na barana, przenosił radośnie z pokoju do pokoju i nazywał swoją księżniczką. Nie miałam w zasięgu swojej ręki dużego, silnego dżentelmena, który otwierałby mi drzwi i mówił ze znaczącym uśmiechem "panie przodem" - nikt nie przynosił mi polnych kwiatów pamiętając o tym, żebym 8 marca poczuła się jak prawdziwa kobieta, mimo, że jedyną bielizną jaką znałam były wygodne gacie. (Tak, dokładnie, nawet nie majtki, tylko najlepiej grube, wygodne gacie!)

Zamiast tego moją mamą jest silna, zdecydowana kobieta wiedząca czego chce w życiu. W jakiś sposób wiedziała, że nie potrafi mi zaoferować ciepła i domu rodzinnego, dlatego też bardziej starała się być moją przyjaciółką, niż mamą - bardziej starała się mnie wspierać niż mi rozkazywać, doradzać niż nakazywać i wreszcie - pozwalała samodzielnie podejmować decyzję mimo młodego, smarkatego wieku, po czym czekała aż przyjdę do niej i przytulę mocno, po to, aby wypłakać tonę niepotrzebnie zebranych łez. 

W wieku siedmiu lat posłała mnie na pierwsze zajęcia z logopedą tak, aby nauczył mnie ładnie mówić (co się okazało później - ładnie manipulować słowem w odpowiednim momencie), wysłała na basen tak, abym mogła pokochać pływanie i wolność, jaką za sobą niesie, zapisała na zajęcia taneczne oraz zapisała do chóru. Ktoś by pomyślał, że to była niespełniona ambicja młodego rodzica - nie powiedziałabym, ponieważ ta Kobieta zrobiła to wszystko, a następnie pozwoliła mi zrezygnować z czegokolwiek będę chciała, dokładnie w takich momentach życiowych, jakie będą w moim odczuciu najlepsze. Myślę, że to był pierwszy sprawdzian, który chciała na mnie przeprowadzić. Bardzo często tego typu zajęcia, zwłaszcza przez młodych ludzi są traktowane jako obowiązek, nie jako możliwość (chociaż aktualnie przychylam się do wariantu numer dwa i oddałabym wszystko, aby znowu pochodzić na zajęcia taneczne dwa razy w tygodniu) - pozostawiając mi uchylone okienko z napisem "ucieczka" pozwoliła na samodzielne zdecydowanie ile mam w sobie z chęci, ile z ułożenia, ile z docenienia możliwości i jaką ukrywam w sobie siłę charakteru. Muszę tutaj nadmienić, że moją największą miłością okazał się taniec - a tamte zajęcia były naprawdę ciężkie. Genetycznie nie jestem obdarzona silnym, sprawnym ciałem - musiałam naprawdę wiele z siebie dawać, aby z początku dochodzić do momentów, z których ktoś zaczynał, a następnie jeszcze raz tyle, aby stać się perfekcjonistką. Aby każde spięcie mięśni było świadome, a każde zachwianie kontrolowane - dużo potu, dużo nauki, samozaparcia, wyrzeczeń, poświęceń. 
Nie żałuje ani sekundy. 

I tak żyłam cztery lata - cztery lata widziałam, że znacznie wyprzedzam rówieśników pod każdym możliwym względem. Pod względem sprawności fizycznej, w momencie, kiedy potrafiłam dać z siebie znacznie więcej niż ktokolwiek w klasie, pod względem umysłowym, kiedy nudziłam się przy najtrudniejszych zadaniach z matematyki i - nawet - pod względem towarzyskim, bo stałam się osobą wzbudzającą powszechne zainteresowanie. To był naprawdę dobry czas. Świadczy o tym przede wszystkim to, że poza tym nie mam więcej do dodania - coś takiego jest w ludziach, że więcej są w stanie powiedzieć o latach "straconych" niż "zyskanych".

Jednocześnie też trzeba napomknąć, że u mnie w domu zawsze był nacisk na rozwój osobisty - umysłowy i fizyczny. Chodziło o to, aby być coraz lepszym. W połączeniu z moim uporem był to naprawdę dobry motywator. Byłam nagradzana, głaskana, byłam doceniana - nie widziałam nic złego,w fakcie, że jestem "przeciętnie lepsza" niż pozostała część klasy. Zresztą, w momencie, kiedy ma się dwanaście czy trzynaście lat nie ma czegoś takiego jak zazdrość i zawiść o osiągnięcia naukowe lub sprawnościowe - to jest chyba jedyny okres w życiu, kiedy intencje i założenia są w najczystszej postaci i dzieciaki mogą osiągać to, co chcą. 

I o tyle, jak co chwila ktoś mówił mi, że jestem mądra, że jestem inteligentna, że jestem zdolna - co dawało imponujące efekty na tych wszystkich niezliczonych konkursach, na których bywałam, na wszystkich zawodach gdzie zdobywałam nagrody indywidualne i grupowe, o tyle nikt nigdy nie mówił mi, że jestem ładna, że mam w sobie coś z księżniczki, z damy - że swoimi gestami i spojrzeniem kiedyś ukradnę niejedno serce. Nie czułam tego braku - trudno czuć brak czegoś, czego nigdy nie było. To tak jakby dowiedzieć się, że ktoś nie lubi waty cukrowej - "jak to, nie lubisz waty cukrowej?" {w domyśle: każdy lubi watę cukrową} - a może po prostu jej nie jadł. Nie wszędzie można spotkać podstarzałego, miłego staruszka, który rozdmuchuje cukier i z pełną gracją nawija go na zbyt cienki patyczek, prawdopodobnie buchnięty z jakiegoś podwórkowego grilla. 

Tym sposobem do osiemnastego roku życia byłam dość przeciętną dziewczyną. Gdy koleżanki używały pierwszy raz błyszczyka do ust na szkolną dyskotekę ja raczej zakładałam znoszony sweter, gdy rozpuszczały swoje włosy i zastanawiały się czy czasem nie użyć karbownicy, ja swoje zwijałam w kok i upinałam wysoko - bo tak było wygodniej. Do szesnastego roku życia nigdy nie byłam w centrum miasta - nie jeździłam na zakupy ze skrzętnie ukrytymi pieniędzmi od rodziców i nie wydawałam ich cichcem na kosmetyki, których jeszcze nie potrzebowałam. Nie używałam nic poza kremem nawilżającym, a to i tak tylko dlatego, że nie mogłam znieść faktu, iż na nosie łuszczy mi się skóra. Dlatego, gdy pierwszy raz zainteresował się mną chłopiec (wiek - jakieś szesnaście lat) byłam przerażona. Teraz z perspektywy czasu myślę, że go zraniłam - to był naprawdę dobry chłopiec. Jest nim nadal, bo całe szczęście trzymamy kontakt, ale on chodził za mną jakieś dwa lata do momentu, w którym zrozumiał, że mnie nie stać nawet na tak podstawowy kontakt fizyczny jak złapanie za rękę. Nie widziałam tego, że ktoś widzi we mnie kobietę, której ja nie widziałam. 

Aż w końcu spotkałam kogoś, kto kazał spojrzeć mi w lustro. Miałam osiemnaście, właściwie niepełne dziewiętnaście lat i pierwszy raz użyłam podkładu, pudru, tuszu do rzęs, szminki i innych magicznych, okłamujących facetów narzędzi - pierwszy raz stanęłam przed szafą z myślą "co założyć, by się za mną obejrzał.." i zaczęłam stosować garść niejednoznacznych, podstępnych gestów. Zepchnęłam ambicję i zdolności w kąt po to, aby nadrobić stracony czas z dyskotek i zacząć zabawę. 
Spotkały mnie dobre cztery miesiące, o których wstyd mi mówić, ale wspominam je naprawdę dobrze, z tajemniczym uśmiechem na twarzy. Przypadły one na wakacje maturalne - to podczas nich zauważyłam, że naprawdę działam na facetów. Wówczas pracowałam w miejscu, gdzie na wakacje zatrudniano około dwustu osób w wieku 19-25 lat - ile przygód! Wszystkie miały jeden wspólny mianownik: brak zaangażowania emocjonalnego. Brak przywiązania. Brak tęsknoty. 
Zrozumiałam, że w gruncie rzeczy nie czuje się z tym dobrze - nie czuje się szczęśliwa. Aby przekonać siebie, że coś jednak we mnie jest zdecydowałam związać się ze starszym facetem, z którym później zamieszkałam. 

Jednak, w momencie, kiedy się z kimś spotykałam - łatwo było udawać kogoś kim nie jestem. 
A na pewno nie jestem dziewczyną, która chciałaby skończyć pedagogikę i uczyć dzieci. Nie jestem kobietą, która bezmyślnie przyklepuje zdanie faceta, jakkolwiek głupie by ono nie było - raczej wymagam, tak samo jak daje, ale.. najpierw wymagam. Nie uważam siebie za osobę głupią, żyjącą "od - do" i nie posiadającą większych, ambitniejszych celów. Zresztą mój umysł pięknie chowany od najmłodszych lat czerpał zbyt wiele z życia, aby nagle zwolnić. 
W momencie, kiedy z kimś się spotykałam, nie byłam osobą ze sprawnym umysłem. Raczej uśmiechałam się ładnie i udawałam, że moje IQ jest dwucyfrowe - tak było mi łatwiej. Tak uzupełniłam cały worek "dowartościowania", który do tamtej pory ział pustkami. A gdy go napełniłam poznałam kogoś, przed kim się otworzyłam - byłam dokładnie taka, jaka jestem w rzeczywistości. 

I wtedy pierwszy raz usłyszałam, ze jestem.. za dobra. (wut?)
Że zamiast być kobietą taką, jaką być powinnam jestem za ambitna, posiadam jasno określone cele, które realizuje bez wyjątku - szybciej bądź później - uparcie i realnie nakreślam rzeczywistość takimi kolorami, jakie uważam za wygodne. Że nie szukam kontaktu na siłę i nie zabiegam, bo w jakiś sposób wychodzę z założenia, że bliskie znajomości utrzymują się bez ciągłej kontroli (a kobieta chyba powinna ciągle kontrolować faceta, lub pozwalać zamykać się w złotej klatce - do dzisiaj nie wiem o co chodziło). Że wieczorem zamiast iść na imprezę pod rękę z facetem i być jego trofeum wolę zostać w domu i poczytać na temat OBE lub ubrać się i iść pobiegać przez godzinę zamiast do klubu. Że nie, że to nie tak, że za dużo chcę od życia. 

Pufff... jak to? Ja pracuję dziewiętnaście lat na to kim jestem i słyszę coś takiego? To, co się później działo, można śmiało przyrównać do pięciu etapów umierania.
 Po pierwsze - zaprzeczenie, czyli nie dopuszczenie tej śmiesznej argumentacji do siebie. 
Następnie: gniew, kiedy uświadomiłam sobie swoje położenie i fakt, że nic nie mogę z tym zrobić - tak po prostu jest.
 Następnie negocjacja. 

Czyli w moim odczuciu negocjowanie z rzeczywistością. Dalej niesamowicie szybko i dobrze działałam na facetów - w każdej chwili od momentu, kiedy zaczęłam być tego świadoma mogę bez wahania wymienić conajmniej pięć męskich imion noszonych przez osoby, które na moją prośbę rzucą wszystko i przybiegną bo pomyślą, że być może będą mogli nazwać mnie "swoją dziewczyną".
Dlatego to wykorzystywałam. Spotykałam się z facetami, jednym po drugim i już nie byłam słodką uśmiechniętą blondynką, tylko tak jednak bardziej.. sobą. (co nie znaczy, że na co dzień nie jestem uśmiechnięta - wręcz przeciwnie). I tym sposobem odkrywałam, że naprawdę przerażam facetów. Przerażam faktem, że ja naprawdę myślę i poza ładną aparycją mam do zaoferowania coś więcej - co niestety idzie z faktem, że także czegoś więcej wymagam. Po wielu, naprawdę wielu monologach na temat tego, że nie jestem taka, jaka kobieta być powinna, zwinnie przeszłam do czwartego punktu czyli.. 

Depresji. - po prostu nie widziałam szansy na zmianę. Nie da się nagle wykształcić w sobie innego człowieka. Zresztą, dlaczego miałabym to robić, skoro naprawdę długo pracowałam nad kształtowaniem swojego charakteru i doceniam w sobie wszystkie cechy, nawet te, które przez całe społeczeństwo nazywane są wadami. Dlatego w jakiś sposób się odcięłam - stałam się atrakcyjną, niedostępną kobietą, która zaczęła dni wypełniać obowiązkami i coraz to nowszymi celami.  

To chyba już można nazwać akceptacją. 
Tak - doszło do mnie, że tego nie zmienię. Czasem jestem jawnie rozdarta z tego powodu - ktoś mi ostatnio powiedział, że to nie ja jestem za dobra, tylko społeczeństwo za słabe i powinnam robić dokładnie to, co cały czas robię - być sobą, bo kiedyś uda mi się zmienić świat. Ale z drugiej strony, przy tych pięknych zapewnieniach miałam okazję zobaczyć, jak moja osoba wykańcza drugą, mi najbliższą - jak moje działania i myśli doprowadzają do zniszczenia poczucia własnej wartości kogoś, kto stara się przy mnie żyć. 
Trochę tego nie rozumiem. Bycie z drugą osobą - w moim odczuciu - polega na docenieniu tego, co druga osoba robi i cieszeniu się z tego, a nie wzajemnej rywalizacji. To logiczne, że w poszczególnych momentach życiowych jedna strona będzie "wyżej", a druga "niżej" - chyba chodzi o to, aby pomimo tego być na "równi", prawda? 
Przez pewien czas nawet pomijałam pewne fakty dotyczące mojego życia. Ujmowałam sobie tak, jakby bycie sobą było zbrodnią. Nie mówiłam wszystkiego, wymigiwałam się od odpowiedzi. 

A teraz? Teraz chyba się zmęczyłam. Teraz odpowiadam na pytania, mówię jaka jestem - ani z dumą, jak kiedyś, ani ze wstydem jak niedawno. Mam zainteresowania, które rozwijam i cele, które osiągnę. Jak ktoś we mnie widzi tylko robota i puka się w czółko, gdy opisuje ile potrafię wyciągnąć z życia - trudno,  jestem młoda, kiedyś muszę mieć na to siłę. Jak komuś się wydaje, że nie potrafiłabym być Kobietą, taką Kobietą przez duże "K", strażniczką domowego ogniska - wiele traci. 

I tego zdania nie zmienię. 
Już nie.

_________________________________________________________________________________

(**Żaden fragment tego tekstu nie jest narzekaniem. Lubię wszystko w swoim życiu, co doprawodzaiło mnie do tego właśnie momentu)