poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Imagination came harder than memory.

Siedzę. 
I zastanawiam się przed pustym dokumentem o rozszerzeniu .doc (sentyment do worda 2003 jest nie do pokonania już od kilku lat - nawet jak niektórzy prowadzący ze studiów uparcie przypominają mi, że mogłabym jednak iść trochę w przód, bo nawet uczelnia posiada już worda 2007) co ja właściwie chcę napisać; czy może stworzyć kolejną projekcję mojego umysłu odzwierciedlającą jakąś gamę wyselekcjowanych wspomnień ubraną w odpowiedni nastrój, dramatyzm i idee, czy może zacząć uprawiać jedną z tych kreatywnych kradzieży pochłaniających wszystko, co zostało już stworzone jak gąbka - następnie zmieszać pomysły i wyłowić jakiś bliżej niezidentyfikowany miks. 

A może pokuszę się w pełni na stworzenie czegoś, co jeszcze nie zostało napisane. Przynajmniej w moim odczuciu. Pamiętam pierwsze opowiadanie, które zostało przeze mnie napisane - było to dokładnie 5 lat i 9 miesięcy temu (mam na myśli pierwsze sensowne opowiadanie, które nie zostało schowane do szuflady) - byłam z niego niejako dumna. Ba, nadal jestem - ma one w sobie niesamowitą ilość akcji, pomimo tego, że liczy zaledwie kilka stron, jest w nim dobry pomysł i to, co lubię najbardziej - czyli oparte jest na rzeczywistości. Sporo książek musiałam przeszukać, żeby wygrzebać informacje medyczne, które były mi potrzebne do tego, żeby stworzyć coś, co mogłoby się wydarzyć. Zawsze wydawało mi się, że tego typu książki/opowiadania są najlepsze - oparte na rzeczywistości. Dlatego, że ludzie chyba po części sięgają po literaturę, żeby uwolnić swoje kanały myślowe i poczuć się jak bohater którejś z powieści, ale jednocześnie bardzo chcieliby, aby to, co czują przy lekturze mogłoby mieć miejsce w ich życiu. To jest jak płomyk w sercu, który tli się nieśmiało wśród jakiejś tam życiowej szarzyzny. Nie zawsze tak oczywiście jest - ale sama z doświadczenia wiem, że miło jest odzyskiwać wiarę w wyższe czyny, przekonania i uczucia właśnie poprzez lekturę - nawet jeżeli jest ona daleka od rzeczywistości. 

Tym sposobem bazowałam na realnych informacjach i napisałam to - pełne błędów stylistycznych, a mimo to całkiem niezłe opowiadanie, które gnało przed oczami byleby jak najprędzej dotrzeć do nieznanego zakończenia. I... niestety usłyszałam to - od osoby bardziej doświadczonej i bardziej oczytanej - usłyszałam pytanie, czy może inspirowałam się taką i taką literaturą. 

Trochę mnie to załamało. Zaczęłam zastanawiać się czy to możliwe, że każdy temat w literaturze został już poruszony - wtedy chyba zaczęłam czytać dosłownie wszystko co wpadało mi w ręce - od luźnych, ale refleksyjnych wypowiedzi na zagranicznych forach, przez artykuły po normalnie wydane książki. Moje tempo czytania zaczęło niesamowicie się poprawiać - zaczęłam zwracać uwagę na to jakim torem myślowym idzie pisarz i czy czasem nie widzę czegoś z rodzaju kreatywnej kradzieży - złożenia kilku czy może nawet kilkunastu pomysłów w jeden konkretny, ukazujący pozornie nową rzeczywistość. Stwierdziłam, że dobra - nawet jeżeli nie będę tą, która napisze coś nowego (teraz z perspektywy czasu uważam, że jest to niesamowita sztuka, stworzyć nowe uniwersum), to chociaż pokradnę z pełną gracją i wdziękiem ładnie dobierając słowa. 

Ale to nie takie proste. Bo nawet przy kreatywnej kradzieży trzeba wyłączyć wszystkie swoje wspomnienia i uruchomić wyobraźnię. Czasem mam dni, kiedy nie da się ze mną rozmawiać, bo gdzieś mętnym wzrokiem obserwuje to, co dzieje się za plecami ludzi i widzę w swojej głowie historie, które mam ochotę w jednej chwili spisać - wyciągnąć kartkę, ołówek i zacząć pisać. Ale potem siedzę przed komputerem w domu, z otworzonym wordem i próbuję pozbyć się tych barier, które normalnie zostawiam na skraju lasu i wyrzucam ze swojego organizmu z pierwszym, głębokim oddechem zapachu świeżo ściętego drewna. 

Muszę o tym pamiętać. Licentia poetica. Zamknąć oczy, przywołać ten zapach i pisać.
Bez barier.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz