wtorek, 23 lipca 2013

Need some sleep.

            Cierpiałam. Za każdym razem, kiedy musiałam wstawać w nocy z powodu zbyt małego pęcherza moczowego.  Wiecie jak to jest: budzę się w nocy i wmawiam sobie, że to nie to, nie tym razem, dzisiaj nie będę musiała wstać. Czuję coraz większy ucisk gdzieś w okolicach pępka. Najpierw przewracam się na bok, potem zawijam w kulkę, aż wreszcie leże na brzuchu miętoląc rękoma prześcieradło w nadziei, że to jednak nie jest ucisk spowodowany parciem mojego najwidoczniej zbyt rzadkiego moczu, tylko to j a – sama sobie sprawiam ból. To moja druga, destrukcyjna osobowość budzi się (spoglądam na zegarek) o godzinie trzeciej w nocy i krzyczy: „muszę do toalety!”. Za każdym razem wstaję, i przez chwilę siłuje się ciemnością. W końcu siadam na łóżku, szukam po omacku kapci. Po kolejnej – liczącej tyle, co wieczność – sekundzie walki o pantofle z rezygnacją wstaję i idę przed siebie.
I wreszcie.. nadchodzi ten najgorszy moment: wychodzę na korytarz i odruchowo zapalam światło. Moje źrenice wielkości tęczówek krzyczą: „będziesz tego żałował złoczyńco!”, jednak ja uparcie brnę do przodu. Jedną ręką zasłaniam biedne, przyzwyczajone do ciemności oczy, drugą szukam kolejnego włącznika – tym razem na klatce schodowej. Czemu nie mam toalety u góry? - mamroczę pod nosem. Otóż, mam! Problem tkwi jednak w tym, że jest ona niewyremontowana. Z czystego lenistwa? Może. Wolę  nazywać to zwyczajnym brakiem środków finansowych. Lepiej brzmi. Toteż każdej nocy wstaje i przeklinam swój brak pieniędzy. Rozpoczynam walkę ze światłem i ruszam na dół. Po znalezieniu włącznika na klatce schodowej wszystko wydaje się banalnie proste. Moje oczy przestają walczyć, ja zaczynam widzieć – a co za tym idzie, wreszcie docieram do upragnionej toalety.
.
.
.
Mój główny problem zawsze mieścił się w powrocie na górę.
Wyobraźcie sobie. Mam przed sobą trzy włączniki świateł. Lub wyłączniki, gdy w grę wchodzi powrót. Jeden na korytarzu przed klatką schodową. Jeden na klatce schodowej, i ostatni na korytarzu tuż przed moją sypialnią. Jakiś architekt od siedmiu boleści, czy inny delikwent, który zajmował się rozmieszczeniem tych magicznych przycisków uruchamiających moją wyobraźnię nie pomyślał, że w tym domu może zamieszkać ktoś, kto chociaż w połowie dosięga mojej paranoi. Dlatego też moim zadaniem było ekonomicznie wyłączyć światło w połowie korytarza lub klatki schodowej i drugą połowę iść w ciemności. Ktoś by powiedział – hej, przecież zeszłaś, zrób to samo tylko w drugą stronę! – uwierzcie – tak nie jest.

Nagle godzina przestaje mieć znaczenie. Jakiś naukowiec kiedyś powiedział, że istotne jest, aby o czwartej nad ranem nasz umysł spał – jest on wtedy najsłabszy i tym sposobem najszybciej się regeneruję. Prawdopodobnie ten sam naukowiec nigdy nie stał przed trzema magicznymi wyłącznikami świateł uwięzionych w środku tunelu powrotnego do sypialni przed wspomnianą  czwartą nad ranem (bez bluesa w tle). Mój umysł na pewno nie spał – wręcz przeciwnie. Pracował na najwyższych obrotach.
Bo gdy wyłączałam światło, gdy widziałam przed sobą odległe leniwe promienie sztucznej żarówki i moja świadomość podbijała rytm pracy mojego serca do nieprzyzwoitych prędkości znajdowałam się idealnie na granicy. Granicy świetlnej rzeczywistości i ciemnej, mrocznej wyobraźni.
Bardzo bałam się odwrócić. Kątem oka widziałam to, co skrywa mój umysł..


Chyba już wiem skąd te problemy ze snem. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz